ORCHHA

Na pomysł wyjazdu do Orchhi wpadliśmy po przeczytaniu informacji w przewodniku Lonely Planet, o niezwykłym programie Mud hut Homestay (pobyt na wsi w glinianych chatach). Organizacją takiego pobytu zajmuje się Stowarzyszenie Przyjaciół dla Orchhy założone w 2009 roku przez parę holendersko-hinduską. Ich program zakłada pomoc dla wiejskich rodzin w organizowaniu ekologicznej agroturystyki.
Nasz kierowca spóźnił się 10 min. Zdążył już po żuć betel, przed podróżą wypluł czerwoną ślinę i ruszyliśmy w kolejną przygodę. Dość szybko przejechaliśmy pustą jeszcze o tej porze 180 km drogę. Życie przydrożnych wiosek i miasteczek budziło się powoli. Otwierały się sklepy i stragany z mleczną kawą serwowaną w maleńkich kubeczkach plastikowych, herbatą Massala przyżądzaną z mlekiem, ziołami i cukrem, oraz smażonymi w głębokim tłuszczu plackami. Widzimy oprócz krzątających się hindusów wielu też takich siedzących i nie robiących nic, tylko leniwie grzejących się w słońcu. Do Orchhy przyjechaliśmy o godz. 10 rano. Pierwsze co nas uderza po wyjściu z auta to powiew rześkiego, świeżego powietrza. Dookoła widzimy różne uprawy, więcej zieleni i szeroką otwartą przestrzeń. Rodzina u której mamy zamieszkać prowadzi swoje małe agroturystyczne gospodarstwo na końcu wsi. Oglądamy nasze pokoje, są skromne ale za to bardzo czyste. Gospodarz akurat nosi pojemniki z wodą na dach łazienki napełniając wielki zbiornik, który ogrzewa słońce. Jedno wiadro wody podgrzewa wielką grzałką, na zaraz. Toaleta wyłożona błękitno-białymi kafelkami ma normalny sedes ze spłuczką do której woda spływa z pojemnika na dachu. Toaleta biodegradacyjna i odzyskaną wodę używa do podlewania zieleni. Łazienka ma podobne kafelki, umywalkę i prysznic. Wszystko jest nienagannie czyste. Co jak ogólnie wiemy nie jest tu tak oczywiste.
"Nasza rodzina" to starsze małżeństwo, nadal mieszka z nimi ostatni syn z siedmiorga dziećmi, pozostali są już na swoim. Są ciemnoskórzy,mężczyzna ubiera się współcześnie w spodnie i koszulę, żona nosi tradycyjne sari, jest boso, ma na sobie różne świecidełka. Kobieta zaprasza nas na śniadanie do bardzo niskiej, małej otwartej z obu stron kuchni, krytej dachówką. Wchodzi się do niej boso, zgiętym w pół. Siadamy po turecku na rozłożonych na ziemi workach. Kobieta siedzi w kucki przy palenisku i podaje nam jedzenie. Ogień płonie w piecyku z gliny. W środku jest zaledwie jedna kłoda jakiegoś bardzo energetycznego drewna. Kobieta przyrządza kolejną ciapatę, wygniata ciasto i rzuca na rozgrzaną patelnie. Zręcznie obraca placki tak że nabierają powietrza i takie pulchne podaje nam. Na stalowej tacy podzielonej na przegródki nakłada smażone warzywa i kartofelki i rzuca kolejną ciapatę. W tej prymitywnej kuchni asystują jej mąż i dwie wnuczki. Starsza rezolutna, uśmiechnięta, zawiązuje nam na nadgarstkach kolorowe nitki z małymi dzwoneczkami. Marianna daje jej pięćdziesiąt rupi. Młodsza boczy się i nie chce z nami rozmawiać. Obie zresztą znają tylko kilka słów po angielsku, mimo że chodzą już do szkoły. Mają po 8, 10 lat. Na koniec ich babka podaje nam w małych glinianych kubeczkach tradycyjną herbatę massala. Siedzimy i zajadamy ze smakiem pierwsze prawdziwie domowe hinduskie śniadanie. Zaraz potem jedziemy zwiedzać pałace i świątynie w Orchhi. Oglądamy pałacowy zamek rozmachem i świetnością przypominający nasz wawelski i drugi, który wielkością i zniszczeniami przypomina nasz Krzyżtopór w Ujeździe. Ogromne przestrzenie na wielu poziomach, fantastyczne dziedzińce, otoczone galeryjkami, wieżyczkami, dekorowanymi kopułkami, schody prowadzą w górę i w dól, wszystkie kamienne, strome i cholernie niebezpieczne, ale nie umiemy się oprzeć i wspinamy się na kolejne poziomy, do kolejnych sal dekorowanych kolorowymi malowidłami, zmyślnymi sklepieniami sufitów. Niektóre ściany zdobią piękne scraffiti, a sufity kolorowe desenie, jak z perskich dywanów. Z każdego okna, tarasu czy balkonu rozciąga się rozległy widok na okolicę upstrzoną wieżyczkami świątyń, grobowców i na wijącą się u podnóża rzekę Betwa. W ciągu 3 godzin obejrzeliśmy dwa pałaco-zamki, dwie przepiękne świątynie i zespół grobowców władców rodziny Bundela, którzy rządzili królestwem między XVI a XVIII wiekiem i pobudowali te wszystkie oglądane przez nas cuda. Na wieże grobowców zleciały cztery sępy i długo patrzyliśmy na ich ogromne, złowrogie sylwetki. Syci wrażeń wracamy na kolacje. Znowu na bosaka na kuckach wchodzimy do kuchni, tym razem zajadamy tallis, które składa się z różnych warzywnych potraw i sosów, gotowanego ryżu i ...oczywiście gorącej ciapaty. Jedzenie jest świeże, przygotowane na naszych oczach, a my jesteśmy porządnie głodni. Po kolacji zachęcamy małe dziewczynki do występów. Śpiewamy naszą Szła dzieweczka do laseczka, Kukułeczka kuka, w końcu bierzemy do rąk garnki i miski i zaczynamy wygrywać rytmy. Mała zaczyna tańczyć. Rytmicznie, z wdziękiem coraz bardziej ośmielona.Nasza rodzina otwiera się, porozumiewamy się językiem ciała, nie znają angielskiego, ale jest bardzo przyjaźnie,wesoło i niezwyczajnie. W momencie kiedy wyjmują Stoliczną? ( czyżby przed nami byli nasi sąsiedzi?) uznajemy że pora iść spać. Spaliśmy tej nocy jak zabici, od 9 wieczór do 7 rano. Nazajutrz gdy odwiedzamy biuro organizacji Homestay Association, pojawia się nasza gospodyni po wypłatę. Młody pracownik Ashoka, daje jej rachunek do pokwitowania. Kobieta macza kciuk w jakimś płynie i odciska swó









j papilarny podpis na papierze. Jest niepiśmienna.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Trzecia seria zdjęć pt. "Hinduskie pojazdy".

Świątynia Lepakshi

Po roku "Ich dwoje w Indiach"