Varanasi - taniec śmierci

Varanasi

Dworzec w Varanasi jest duży, nawet czysty świeżo odmalowany. To pierwsza miła niespodzianka. Przed dworcem czeka rikszarz z hotelu Puja, który zarezerwowaliśmy telefonicznie. Jedziemy przez miasto. Ulice robią się coraz ciaśniejsze, ruchliwsze.Wjeżdżamy w Stare Miasto. Rikszarz staje i dalej musimy iść za nim pieszo. Przepychamy się między sklepikami, małymi zakładami usług - tu fryzjer, tu krawiec, tam sprzedawca plastikowych rur zwiniętych w taki sposób,że przypominają koła ratunkowe. Obwoźne stragany na kółkach wiozą owoce i warzywa: pomarańcze, winogrona, jabłka, ananasy, to znów pomidory, zieloną fasolę, kalafiory. Środkiem wąskiej uliczki przejeżdża dzwoniąc głośno riksza rowerowa. Na kanapie siedzą dwie hinduskie damy osłaniając twarze od kurzu szalem. Wokół kłębi się kolorowy tłum. Mężczyźni najczęściej ubrani w lungi, czyli kawałek materiału owinięty wokół bioder sięgający kostek jak długa spódnica lub podwiązany w kroku tworzy bufiaste spodnie do kolan. Na głowach mają wełniane narciarskie czapki lub szaliki zawiązane pod brodą tak jak wiązały je nasze wiejskie babki. Sikhowie wiążą na głowie kolorowe turbany najczęściej jaskrawo pomarańczowe, włosy zwijają pod spodem, lub noszą je długie niemal do ramion. Tak jak i długie są ich często siwe brody. Muzułmanie ubierają najczęściej białe "bodi" czyli spodnie i prostą koszulę do kolan. Na głowy wkładają małe białe czapeczki w kolorowe wzorki. Hindusi okrywają ramiona kocami, chustami, szalami, chroniąc się od porannego chłodu. Na czole wielu maluje jakieś religijne znaki, talizmany, białe czerwone i żółte. Na nogach wszyscy noszą klapki lub chodzą całkiem boso. Często wyglądają dla nas starzej niż są w istocie. Kobiety ubierają najczęściej tradycyjne sari, których kolory tworzą najpiękniejszą gamę ostrych, czystych czerwieni, cyklamenu, różu, pomarańczy, żółci, zieleni i błękitu. Wyglądają zachwycająco idąc grupą w słońcu, dźwigając na głowach kosze owoców, misy z bielizną do prania lub naczynia z wodą. W wąskich uliczkach jest gwarno. Słychać dźwięk klaksonów i religijnych zaśpiewów. Między straganami w całym tym barwnym tłumie chodzą zwykle wychudzone, łaciate i jednobarwne krowy oraz czarne jak smoła bawoły. Potykamy się o leżące psy, które w dzień najczęściej śpią, po to by nocą toczyć boje o granicę swojego terenu. Wąską cuchnącą, zaśmieconą uliczką, gdzie dwie krowy grzebią w śmieciach wyjadając resztki, dochodzimy nareszcie do naszego hotelu Puja. Podczas całej tej wędrówki czujemy jak gdybyśmy cofnęli się w głębokie średniowiecze, kiedy ulicami także europejskich miast, płynęły cuchnące ścieki, walały się odpadki, i co jakiś czas szerzyły epidemie dżumy i cholery. W nocy w pociągu, do naszej torby z jedzeniem dobrała się mysz,( a może szczur?)wygryzła dziurę w torbie i w plastikowym pudełku, i zjadła kanapkę, musieliśmy resztę wyrzucić.
Hotel dość okropny, ale ma świetne położenie, a widok z restauracji na dachu jest najlepszy w mieście. Widzimy z góry rzekę Ganges i wszystkie Ghaty. Ganges jest cudowny nawet tutaj kilometry od swoich źródeł w Himalajach, gdzie jak mówi Marianna jest jeszcze szerszy, krystalicznie czysty i ma piękniejszy kolor. Ale i tutaj szeroko się "niebieści"wodą, bieli w środku łachą piasku i zieleni po przeciwnej stronie. Po świętej dla hindusów rzece płyną łodzie, niektóre z silnikiem, inne proste na wiosła i drewniane, niezmienne od stuleci. Spacer po Ghatach jest jak przypomnienie wszystkich obrazów Wenecji i innych często egzotycznych portów malowanych przez malarzy od wieków. Idąc wzdłuż rzeki kolejnymi schodami widzimy himdusów którzy w rzece piorą, myją się i modlą. Na wodzie unoszą się kwiaty ofiarowaej Puji. Na schodach i bulwarach śpią ludzie, medytują nieruchomi jogini, wałęsają się wszechobecne krowy, psy i całe kozie rodziny. Mężczyźni w grupach siedzą w kucki, rozmawiają, piją herbatę, grają w karty. Młodzi chłopcy obok grają w krykieta, dzieciaki z nadbrzeża puszczają latawce. Wielu mężczyzn i chłopców, rzadziej kobiet, zaczepia nas oferując: "very cheap boat" lub pokazuje "look to my shop". Mijamy przybrzeżne świątynie, słyszymy zaśpiew modlących się.
Nareszcie dochodzimy do Manikarnika Ghat. Widzimy stosy palącego się drewna, a na nich ułożone ludzkie zwłoki. Dookoła wielu modlących się i jeszcze więcej gapiów. To tutaj odbywa się nieustanna ceremonia, często bezceremonialna, spalania zmarłych. Jakiś hindus pokazuje z tyłu dom i mówi: Tam jest hospicjum, tam czekają na śmierć. Zapach dymu drażni, szczypią oczy. Mężczyźni krzyczą: No photo, no photo i już nikt z nas nie ma ochoty robić zdjęć. Mamy silne uczucie, że tutaj znajduje się tajemnica Indii, która tak wielu przyciąga,czujemy, że każdy jest wszystkim i wszystko jest w każdym.












Składamy się z tych samych cząsteczek, atomów, które po śmierci się rozpadają by znów się połączyć. Z tych samych co wszechświat, jak gwiazda, powietrze,  woda, gleba, jak krowa czy pies. Po śmierci nasze ciało się rozpada i łączy znów z ziemią i wodą, unosi się w powietrzu. Z gleby wyrosną nowe kwiaty, rośliny, pokarm, który pożywi następnych, którzy dadzą kolejne życie, także ludzkie, bo jesteśmy tym co jemy, wdychamy, widzimy i pamiętamy. I że to wszystko krąży, a człowiek jest piękny i boski przez swoje pragnienia, ale i ograniczony biologią. To wszystko widać w Indiach, tu w Varanasi. Na jednych schodach odbywają się modły, codzienne Ąrati z dzwoneczkami, ogniem, kwiatami i śpiewem, a tuż obok staje się śmierć i spalanie zwłok. Wgląda to jak wenecki karnawał, jak średniowieczny obrzęd Walki Karnawału z Postem, codzienny spektakl Danse Makabre...

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Trzecia seria zdjęć pt. "Hinduskie pojazdy".

Świątynia Lepakshi

Po roku "Ich dwoje w Indiach"