Zwiedzamy Panjim
Wczoraj odpuściliśmy plażowanie i wybraliśmy się do stolicy stanu Goa, Panjim. Tym razem pojechaliśmy autobusem lokalnym, z przesiadką w Mapusa. Drogi tutaj są podłe. Asfalt dawno "zjadły" deszcze, upał i czas. Autobusy są pewnie jeszcze pokolonialne, za to ceny biletów bardzo przyjazne, 50, 70 gr za 15 km jazdy. Bez wątpienia najgorsze są dworce. Tumult, tłok, jazgot, przepychanki są tu na porządku dziennym. Na szerokim placu widzimy autobusów może sto, albo więcej i teraz przed nami szukanie tego do Panjim. Udało się. Dojechaliśmy.
Lonley Planet opisywał miasto jako "spokojne, ciche, wspaniała architektura pokolonialna Portugalczyków". Zamiast tego niebywały rejwach, ogromny ruch uliczny zdezelowanych samochodów i skuterów, drugi Sajgon na jezdniach. Przebiegamy ulicę na hasło: "teraz", i przedzieramy się zamykając oczy bo i tak w "imię Boże".
Naraz rzuca się w oczy pomnik mężczyzny w habicie podtrzymujący omdlewającą kobietę. Okazuje się że to zakonnik ojciec Faria z Goa, przyjaciel Napoleona? Mistrz hipnozy!
Długo szukamy kawiarni i starej części miasta, gdzie ma być ta postkolonialna architektura i piękne kościoły. Wreszcie jest! Biały widoczny na wzgórzu, z prowadzącymi doń schodami kościół imienia Najświętszej Marii Panny Niepokalanego Poczęcia. Najstarszy na Goa, z 1541 roku. Wdrapujemy się po schodach na górę po kilkudziesięciu schodach. Niestety okazuje się, że kościół jest zamknięty. Otworzą dopiero za dwie godziny. W nagrodę za wspinaczkę mamy przed oczami piękny widok na główną miejską aleję, na ogrody, na całe miasto.
Trafiamy do rządowej agencji turystycznej. Budynek z pewnością był niegdyś piękny, dzisiaj tonie w kurzu, jest zapuszczony i robi wrażenie zaniedbanego. W środku jednak jest biuro i tradycyjnie w sari, młoda urzędniczka, której zewnętrzny kurz wcale nie przeszkadza. Jest miła i chętna do rozmowy. Wyjmuje mapy, plany, doradza. Na koniec robimy sobie wspólne zdjęcie i wpisujemy się do księgi pamiątkowej.
Doinformowani wędrujemy pewniej. Po drodze natykamy się na szkolną klasę - dzieciaki są w wieku 8, 10 lat. Zagadujemy po angielsku, oni odpowiadają chętnie, robimy pamiątkowe zdjęcia. Droga prowadzi nas nad rzekę, wpadamy w małe kręte uliczki, przy których stoją po portugalskie domki, w rożnych pastelowych kolorach. Najczęściej są biało niebieskie, ale też widzimy żółte i pomarańczowe. Mają ładne okna, balkony, różne wykusze, okiennice, balustradki i galeryjki. Idziemy raz pod górę raz w dół. Po krótkiej przerwie na odpoczynek, wracamy na dworzec przez mostek i znów znajdujemy się w harmidrze, brudzie, biedzie. Indie to kraj wielkich kontrastów. Obok ładnej architektury znajduje się jakaś stara rudera, obok odnowionego starannie domu jest wysypisko śmieci. Ale wszystko to jakieś przyjazne, głównie dzięki słońcu, jaskrawym barwom ubrań, byle szmata świeci ostrym kolorem. Nawet w śmieciach zakwita na czerwono zakurzony krzew.
Lonley Planet opisywał miasto jako "spokojne, ciche, wspaniała architektura pokolonialna Portugalczyków". Zamiast tego niebywały rejwach, ogromny ruch uliczny zdezelowanych samochodów i skuterów, drugi Sajgon na jezdniach. Przebiegamy ulicę na hasło: "teraz", i przedzieramy się zamykając oczy bo i tak w "imię Boże".
Naraz rzuca się w oczy pomnik mężczyzny w habicie podtrzymujący omdlewającą kobietę. Okazuje się że to zakonnik ojciec Faria z Goa, przyjaciel Napoleona? Mistrz hipnozy!
Długo szukamy kawiarni i starej części miasta, gdzie ma być ta postkolonialna architektura i piękne kościoły. Wreszcie jest! Biały widoczny na wzgórzu, z prowadzącymi doń schodami kościół imienia Najświętszej Marii Panny Niepokalanego Poczęcia. Najstarszy na Goa, z 1541 roku. Wdrapujemy się po schodach na górę po kilkudziesięciu schodach. Niestety okazuje się, że kościół jest zamknięty. Otworzą dopiero za dwie godziny. W nagrodę za wspinaczkę mamy przed oczami piękny widok na główną miejską aleję, na ogrody, na całe miasto.
Trafiamy do rządowej agencji turystycznej. Budynek z pewnością był niegdyś piękny, dzisiaj tonie w kurzu, jest zapuszczony i robi wrażenie zaniedbanego. W środku jednak jest biuro i tradycyjnie w sari, młoda urzędniczka, której zewnętrzny kurz wcale nie przeszkadza. Jest miła i chętna do rozmowy. Wyjmuje mapy, plany, doradza. Na koniec robimy sobie wspólne zdjęcie i wpisujemy się do księgi pamiątkowej.
Doinformowani wędrujemy pewniej. Po drodze natykamy się na szkolną klasę - dzieciaki są w wieku 8, 10 lat. Zagadujemy po angielsku, oni odpowiadają chętnie, robimy pamiątkowe zdjęcia. Droga prowadzi nas nad rzekę, wpadamy w małe kręte uliczki, przy których stoją po portugalskie domki, w rożnych pastelowych kolorach. Najczęściej są biało niebieskie, ale też widzimy żółte i pomarańczowe. Mają ładne okna, balkony, różne wykusze, okiennice, balustradki i galeryjki. Idziemy raz pod górę raz w dół. Po krótkiej przerwie na odpoczynek, wracamy na dworzec przez mostek i znów znajdujemy się w harmidrze, brudzie, biedzie. Indie to kraj wielkich kontrastów. Obok ładnej architektury znajduje się jakaś stara rudera, obok odnowionego starannie domu jest wysypisko śmieci. Ale wszystko to jakieś przyjazne, głównie dzięki słońcu, jaskrawym barwom ubrań, byle szmata świeci ostrym kolorem. Nawet w śmieciach zakwita na czerwono zakurzony krzew.
Komentarze
Moja kuzynka odkryła Wasz album o Sadziu i poleciła mi do zdobycia. Pochwaliłam się Jej,że już dawno mam, czytałam i jeszcze z piękną dedykacją. To tak na marginesie. Pozdrawiam przedświątecznie.